Dlaczego nie oferuję MTPE: krótka historia o tym, dlaczego nie zostałam trybikiem Skynetu

Data ostatniej modyfikacji: 15 grudnia 2025

Jeśli szukasz informacji o MTPE, czyli post-edycji tłumaczeń automatycznych, albo o czymś pokrewnym, to uczciwie uprzedzam: nie znajdziesz tu ani definicji z podręcznika, ani poradnika w stylu jak wejść w MTPE i żyć długo oraz dostatnio. Ten tekst nie jest też branżowym manifestem ani sentymentalnym wspomnieniem czasów, gdy tłumacze pracowali z ołówkiem w ręku i to dopiero była jakość

To raczej opowieść z lekkim uśmiechem, oparta na latach pracy z prawdziwymi tekstami, prawdziwymi klientami i bardzo realnymi problemami. Opowieść o tym, dlaczego nie oferuję usług MTPE.

MTPE: kiedy tłumacz staje się opcją

Od dawna już automatyzacja w tłumaczeniach jest faktem. Tłumaczenia automatyczne zalały branżę językową niczym armia klonów: teksty generowane przez maszynę, wszystkie takie same, kanciaste, przewidywalne, bez większych ambicji stylistycznych i wystarczająco poprawne. Dla działów zakupów to rozwiązanie niemal idealne: tanie, skalowalne i łatwe do wpisania w tabelkę.

Potem ktoś wpadł na genialny pomysł: dorzucimy na końcu człowieka, żeby rzucił okiem. I tak na scenę wkracza MTPE. Tłumacz już nie tłumaczy. On sprawdza, zatwierdza, poprawia kilka przecinków ewentualnie najbardziej rażące błędy i przechodzi dalej. Trochę jak kontroler jakości w fabryce: nie decyduje, jak powstaje produkt, tylko sprawdza, czy się nie rozpadnie po stuknięciu.

Oczywiście wszystko trzeba zrobić szybko. Bo najważniejsze już zrobiła maszyna, a praca człowieka, wiadomo, to tylko detal.

MTPE: o czym właściwie mówimy

Z technicznego punktu widzenia, post-edycja tłumaczenia automatycznego (MTPE) to poprawianie tekstu wygenerowanego przez maszynę. To nie jest tłumaczenie, choć często sprzedaje się je jako takie, tylko „szybsze i tańsze”. To coś jak uznać, że kawa rozpuszczalna to właściwie to sam co espresso, tylko bez tych wszystkich ceregieli i drogich ekspresów od La Cimbali. Wystarczy dobrze zamieszać.

W bardzo prostych przypadkach tłumaczenie automatyczne faktycznie może się sprawdzić. Ale gdy tekst staje się choć odrobinę bardziej złożony, gdy w grę wchodzi terminologia specjalistyczna, kontekst branżowy czy gra słów, maszyna zaczyna improwizować, a z procesu znika to, na czym prawdziwe tłumaczenie się opiera: świadome decyzje językowe.

Wtedy do gry wchodzi post-edytor i bierze się za bary z tekstem, który trzeba jednocześnie porównać z oryginałem, zinterpretować i ocenić pod kątem użyteczności. Najlepiej szybko. I właśnie tutaj teoria zderza się z praktyką. Zwykle dość boleśnie.

W większości hulających po rynku projektów MTPE wykorzystywane są narzędzia ogólnego przeznaczenia. Traktują one instrukcję techniczną, umowę prawną i materiał marketingowy w dokładnie ten sam sposób. Rezultatem są błędy terminologiczne, nienaturalne konstrukcje i zdania, których żaden doświadczony tłumacz nie napisałby z własnej woli.

MTPE sucks! Więcej pracy, mniej pieniędzy (i mniej entuzjazmu)

Istnieje dość popularne przekonanie, że poprawianie tłumaczenia automatycznego jest łatwiejsze i szybsze niż tłumaczenie od zera. W rzeczywistości bywa dokładnie odwrotnie.

Post-edycja wymaga równoległej pracy na dwóch tekstach: źródłowym i wygenerowanym przez maszynę. Trzeba zrozumieć, co algorytm miał na myśli, zdecydować, co da się uratować, a co należałoby napisać od nowa, i jeszcze zrobić to wszystko w tempie, które sugeruje, że to przecież tylko lekka korekta.

Paradoks polega na tym, że to wszystko wymaga bardzo wysokich kompetencji językowych, stałej koncentracji i krytycznego myślenia. Jednocześnie stawki za MTPE są sporo niższe niż za tłumaczenie. Post-edytor musi zdecydować, czy ograniczyć się do niezbędnego minimum czy faktycznie poprawić tekst, co oznacza więcej pracy za mniejsze wynagrodzenie.

W tym miejscu u wielu post-edytorów entuzjam się kończy. Nie dlatego, że brakuje im kompetencji, ale dlatego, że sam model MTPE utrudnia pogodzenie jakości, terminów i wynagrodzenia. Niezależnie od tego jak elegancko opisuje się to w materiałach marketingowych, MTPE to po prostu niewdzięczna, niskopłatna praca.

MTPE, kreatywność i jakość: nie bardzo to widzę

Tłumaczenie to nie tylko przenoszenie słów z jednego języka do drugiego. To także wybór rozwiązań, wyczucie stylu, zdolność do adaptacji i odpowiedzialność za efekt końcowy. Post-edycja tłumaczeń maszynowych traktuje te elementy jak opcjonalne.

Jeśli wiadomo o co chodzi, uznaje się to za wystarczające. Nikt nie ma czasu, by tekst dopracować, poprawić, zastanowić się nad inną możliwością, dzięki której tekst będzie brzmiał naturalnie. Priorytetem jest czas. Trzeba jak najszybciej skończyć i przejść do kolejnego pliku, żeby na koniec dnia bilans się zgadzał. Po kilku godzinach takiej pracy poczucie sensu pracy bywa już mocno umowne.

Biura tłumaczeń, klienci i kult nieważne jak, byle było tanio

Machine Translation Post Editing doskonale wpisuje się w realia branży tłumaczeń, gdzie jakość zmierzyć trudno, a koszt bardzo łatwo porównać. Dla pośredników to po prostu wygodne rozwiązanie: element, który najbardziej wpływa na marżę, czyli praca ludzka, można skutecznie zoptymalizować.

Są też klienci, którzy chętnie akceptują ten model. Jest taniej, więc wygląda na dobrą okazję. Przynajmniej do momentu, gdy ktoś musi te teksty przeczytać, korzystać z nich albo podpisać się pod nimi własnym nazwiskiem.

Ja wolę współpracować z tymi, którzy traktują język jako narzędzie komunikacji, a nie uciążliwą pozycję do obcięcia w budżecie. Z tymi, którzy widzą różnicę między tekstem wygenerowanym z kawałków i złożonym do kupy, a takim, który został naprawdę przemyślany.

Dlaczego nie oferuję usług MTPE

Po latach pracy i doświadczenia nie jest to decyzja ideologiczna, lecz logiczna konsekwencja wszystkiego, co powyżej.

Nie oferuję usług MTPE, ponieważ nie chcę ograniczać swojej roli do poprawiania tekstów wygenerowanych przez maszynę. Wolę pracować z tekstem od początku do końca i brać za niego pełną odpowiedzialność. Również wtedy, gdy wymaga to więcej czasu i zaangażowania.

Świadomie skupiam się na profesjonalnych tłumaczeniach z języka włoskiego i angielskiego realizowanych w całości przez człowieka. Owszem, oznacza to rezygnację z części rynku, ale także większą satysfakcję z pracy i współpracę z klientami, którzy cenią jakość i wiedzą, że nie bierze się ona z przypadku.

Tłumaczenie automatyczne i MTPE z pewnością pozostaną na rynku. Co więcej, będą się rozwijać i przejadą po tym rynku jak walec. Jednak nie wszystko co szybkie i tanie jest rozwiązaniem sensownym.

Ja wybrałam inną drogę, opartą na doświadczeniu, kompetencji i odpowiedzialności za słowo. A jak zwykle w takich sprawach, każdy kieruje swoją karierą tak, jak uzna za stosowne.


MOŻE CIĘ ZAINTERESUJE:

Wpisy blogowe o podobnej tematyce