Praca tłumacza ma jedną stałą cechę: rzadko przebiega zgodnie z założeniami. Nawet jeśli wydaje się, że wszystko zostało jasno powiedziane, nazwane. Zwłaszcza wtedy.
To nie wada tego zawodu. To jego codzienność.
Gdy klient mówi „to tylko kartony”
Dryń dryń.
Telefon, jak zwykle, dzwoni w idealnym momencie. Czyli wtedy, kiedy akurat ugryzłam kawałek czekoladki i muszę w ułamku sekundy zdecydować, czy bardziej opłaca się ją przełknąć, czy wypluć. To dubajska, więc przełykam.
– Dzień dobry. Mam instrukcję obsługi do przetłumaczenia na włoski. Dobrze się dodzwoniłam?
Ton głosu miły. Klientka brzmi sensownie. To dobry początek.
– Dzień dobry. Tak, bardzo dobrze. Co to za instrukcja?
Po drugiej stronie wyczuwam lekkie zawahanie. Takie, które zapowiada, że odpowiedź zaraz się pojawi, ale jeszcze nie do końca wiadomo, jaka.
– Aaaa… takie tam… wie pani… takie kartony.
Kartony. Instrukcja do kartonów. Przez chwilę próbuję sobie wyobrazić, jak bardzo skomplikowana może być instrukcja obsługi kartonu. Czy chodzi o składanie? Rozkładanie? Patrzenie na niego pod odpowiednim kątem? Zanim wyobraźnia zdąży się rozpędzić, wraca profesjonalizm
– Rozumiem. Kartony. Dobrze, to proszę w takim razie przesłać plik do wyceny.
Co tłumacz myśli, kiedy słyszy „kartony”
Jedna z mniej oczywistych prawd o tym zawodzie jest taka, że nigdy nie wiesz, co naprawdę kryje się pod nazwą pliku. Dla jednych to wada, dla innych największy urok tej pracy.
„Kartony” mogą się bowiem okazać:
- zwykłym opakowaniem (bułka z masłem: trzy zdania, dwa rysunki, jedna strzałka),
- instrukcją składania konstrukcji przypominającej namiot polowy,
- listą ostrzeżeń, które wyglądają jak streszczenie filmu akcji (Nie wkładać głowy do kartonu. Nie używać w pobliżu lawy. Nie sprawdzać, czy się zmieścisz.),
- albo zaawansowany system pakowania, który ma więcej trybów niż pralka.
Do tego dochodzą nazwy plików, które same w sobie są osobną opowieścią: instrukcja.pdf, manual_final_final2.docx albo kartoniki_produkt_23_nowyyy_version.pptx.
Jeśli w tej pracy jest jakaś loteria, to właśnie ta: nigdy nie losujesz numerków, tylko załączniki.
Jak wygląda praca tłumacza, kiedy nikt nie patrzy
Tłumacz to człowiek, który stoi na skrzyżowaniu dwóch dróg:
a) Chciałbym wiedzieć, co będę tłumaczyć.
b) Dowiem się dopiero po otwarciu załącznika.
Z czasem człowiek uczy się z tym żyć. Przestaje zakładać, że coś będzie proste tylko dlatego, że brzmi niegroźnie. Zaczyna traktować każde zlecenie z ostrożnym spokojem i niewielkim dystansem. Nie do klienta, tylko do własnych oczekiwań.
Bo w tej pracy nie chodzi o to, żeby się dziwić, tylko żeby być gotowym.
Co z tego wynika (nie tylko dla początkujących)
Jeśli miałabym z tej historii wyciągnąć jeden wniosek, to byłby bardzo prosty:
- nie oceniaj projektu po nazwie,
- zadawaj pytania, nawet jeśli brzmią banalnie,
- i zakładaj, że „instrukcja” może oznaczać wszystko; od ulotki po wielostronicową epopeję techniczną.
A co było w pliku?
Po chwili przyszła wiadomość. Otworzyłam załącznik.
Kartony. Oczywiście.
Kartony, z których składa się trumny kremacyjne.
I to był ten moment, w którym przypomniałam sobie, dlaczego w tej pracy naprawdę rzadko warto zakładać, że wie się cokolwiek z góry.